Chcę się zamknąć, skulić, głowę wsadzić w koc.

Jeść ciastka z kremem, żeby się ukoić (w takich momentach uważam, że należą mi się ciastka, grzanki i gorąca czekolada).

Patrzę w lustro bez cienia współczucia – bardzo nie dorastam do swoich wyobrażeń. Komuś takiemu można tylko dokopać jeszcze bardziej. Zasługuje na to.

Wystarczy pokochać siebie.

Kogoś, kto spróbowałby mnie wesprzeć takim zdaniem chętnie kopnęłabym w kostkę.

Też to znasz?

Nazywam to Wściekłym atakiem Wewnętrznego Sabotażysty.

Poznałam Wewnętrznego Sabotażystę dawno temu. Pojawiał się w moim życiu co jakiś czas i gładko rozkładał mnie na łopatki.

Szukałam więc sposobów, jak go podejść. Załatwić. Wykończyć.

Znalazłam jednak coś trochę innego.

Chciałabym się tym dzisiaj z Tobą podzielić.

1. Medytacja

 

No tak, ja znowu o tym samym;)

Wcale jednak nie chcę przekonywać cię o tym, że medytacja jest magicznym lekiem na niechciane emocje. Wcale nie sprawia, że nagle przepełnia nas błogi spokój, wokół fruwają tęczowe motyle a z nasza twarz promienieje szlachetnym blaskiem.

Ale.

Ja dzięki medytacji nauczyłam się m.in. że ani moje myśli, ani moje emocje nie są MNĄ. Przychodzą i odchodzą. Są jak pogoda w kwietniu. Czasem słońce, czasem deszcz, a czasem po prostu zima zła. Ale gdzieś tam w górze, ponad chmurami, zawsze świeci słońce. I można do niego dotrzeć.

 

saBOTQA2

 

2. Łagodność wobec siebie

 

To jest trudniejsza część (choć wiąże się z poprzednią).

Przez wiele lat uczestniczyłam w warsztatach, słuchałam nauk, czytałam mądre książki.
Wszędzie mówiono, że trzeba pokochać siebie. Obdarzać się miłością, szacunkiem…
Kiwałam głową, uśmiechałam się i byłam przekonana, że mam to już załatwione.

Do momentu, kiedy w moim życiu nie wydarzył się prawdziwy kryzys. Poczułam wtedy, że ta moja przyjaźń wobec siebie to lipa. Atrapa, która przy byle okazji rozpada się z łomotem spróchniałych desek.

Postanowiłam się przyjrzeć temu dogłębnie w trakcie terapii. Wtedy zdałam sobie sprawę, że sama się okłamuję. Że pod tą lukrowaną powłoką… ja tak naprawdę nie lubię siebie. Bardzo.

Wielką rzeką wypłynął ze mnie smutek.

A potem pojawiła się tkliwość i delikatność. Ciepło i współczucie.

Dopiero wtedy zrozumiałam naprawdę, o co chodzi w tych naukach.
(Zrozumiałam, ale nie głową: poczułam się jak Kaj, któremu roztopił się sopel w sercu).

Ataki Wewnętrznego Sabotażysty nie ustały, ale stały się rzadsze.

I zyskałam potężnego sprzymierzeńca.

Wiesz, jak to jest mieć takiego sprzymierzeńca?

To trochę tak, jakbyś toczył(a) walkę na pięści z przeciwnikiem, górującym nad tobą masą i innymi parametrami. I na dodatek nie walczącym czysto. Ale kiedy po morderczej rundzie schodzisz do narożnika, jest tam dobry trener: twoja troskliwa, opiekuńcza część. Ociera ci z czoła krew i pot, z pasją szepcze do ucha słowa pociechy i wsparcia i zagrzewa do następnej rundy.

3. Zaprzyjaźnić się z Sabotażystą

Pierwszy krok to świadomość, drugi to akceptacja.
Nathaniel Branden

 

Teraz, po latach pracy nad sobą, wiem jeszcze jedną bardzo ważną rzecz: walka nie jest najlepszym sposobem postępowania z Wewnętrznym Sabotażystą.

Następny, bardzo ważny krok to wsłuchanie się w ten prastary ból. Zobaczenie go ze wszystkich stron. Obwąchanie. Poznanie. Czasem to poznawanie może być dłuższym procesem, który można odbyć z towarzyszeniem terapeuty. Pomóc może zastosowanie pracy takiej, jak opisuje Allione Tsultrim w książce Nakarmić swoje demony (przedstawia tam starą, buddyjską praktykę, którą łączy z metodami zachodniej psychoterapii).  

A potem może się uda objąć łagodnie i tkliwie także tego starego, znienawidzonego wroga.

 

 

*Uwaga: to może być depresja! Jeśli takie stany trwają dłużej, warto poszukać pomocy.

 

fot: Jem Yoshioka